25 lipca 2010

MOTOR CITY DRUM ENSEMBLE


MOTOR CITY DRUM ENSEMBLE
Raw Cuts Vol.1
Faces
* * * * *

Tej historii może pozazdrościć wielu domorosłych producentów. Młody zapaleniec otrzymuje pierwsze syntezatory w wieku 13 lat. Inspirowany muzyką soul, jazz, Detroit i Chicago house lat 90tych oraz takimi postaciami jak Gilles Peterson, Benji B, ale także Moodymann produkuje swoje pierwsze kompozycje używając komputera. Mowa o pochodzącym ze Stuttgartu Motor City Drum Ensemble – objawieniu zagranicznej sceny deep disco house. Seria wydawnictw ukazujących się pod szyldem Raw Cuts zdobyła uznanie wielu światowych DJów oraz pierwsze miejsca list przebojów. Wreszcie nakładem wytwórni Faces ukazuje się zbiór kawałków MCDE, zawierająca poza Raw Cutsami kilka dodatkowych tracków, w tym nagrany z wokalnym udziałem Stee Downsa (Sonar Kollektiv!) znakomity ‘There’s a Truth’. Całość porywa od pierwszego momentu. Rozbujany disco styl tego młodego producenta urzeka mnogością detali, a jednocześnie prostotą i uzyskanym z pomocą łagodnych klawiszy stylem Detroit. Świetne do klubu, miło posłuchać w domu, a i dobrze mieć na uwadze, że ten młody chłopak zapewne sporo jeszcze zamiesza.

24 lipca 2010

Mount Kimbie 'Crooks & Lovers'

MOUNT KIMBIE
Crooks & Lovers
Hotflush
* * * *

W barwach wytwórni Hotflush, która jak każdy wie należy do słynnego Scuby, swój debiutancki album wydała dwójka młodych producentów: Kai Campos i Dominic Maker, szerzej znani jako Mount Kimbie. Ten nieźle rokujący duet wcześniej zamieszał dwoma EPkami: ‘Maybes’ oraz ‘Sketch On Glass’ (notabene również wydane w tym samym labelu), po czym przyszła pora na długogrający materiał zatytułowany ‘Crooks & Lovers’.

Wiele zapowiedzi wskazywało na to, że album będzie kipiał od dubstepowych pulsacji, którym nie będzie brak wpływów innych gatunków takich jak np. hip hop czy post rock. Zapowiedzi zapowiedziami, a rzeczywistość okazała się trochę inna, choć niecałkowicie oderwana od wcześniejszych doniesień. Bowiem chłopaki z UK na swojej wizytówce postawili na świeżość, transparentność oraz brak ograniczeń, co do gatunkowej klasyfikacji. Stąd ‘Oszuści i kochankowie’ to krótka, ale ciekawa i barwna historia opowiedziana za pomocą setek sampli, kliknięć, trzasków, ale także gitar, płynących klawiszy i pociętych wokaliz.

Z pozoru rozbiegane, niepasujące do siebie tony, składają się w solidną całość opartą na post dubowym sposobie produkcji, który nie pozostaje zamknięty na popularny ostatnio abstract beat tudzież instrumentalny hip hop (jak kto woli). Taki na przykład jest kawałek ‘Before I Move Off’ czy znakomity singlowy ‘Would Know’ – dodatkowo w obu czuć smak zainteresowania Japonią. W podobny ton uderza spokojny ‘Carbonated’.

Potem następuje lekka zmiana. Swobodnie płynące fragmenty przecierają się z rozedrganymi, pełnymi niepokoju i nuty szaleństwa momentami. Końcówka płyty to swoisty misz masz. Wyciszający, pełen komplementacyjnego nastroju ‘Ode To Bear’ żegluje od melancholii do delikatnego, transowego eksperymentu. ‘Field’ ze swoim garage’owym wstępem nagle przechodzi w gitarowy riff, ponad którym roztacza się subtelne i miłe klikanie. Zaś ‘Mayor’ to zdecydowany flirt z deep house’ową stylistyką, podparty syntetycznymi, surowymi klawiszami i wspomnianymi wcześniej pociętymi i odpowiednio spreparowanymi samplami wokalnymi.

Jedna rzecz, którą można zarzucić materiałowi to fakt, że po jego wysłuchaniu pozostaje w nas wrażenie niedokończenia. Niedosyt jest w porządku, zgadzam się, ale Mount Kimbie mogli wydłużyć niektóre partie, rozwinąć kilka pomysłów zawartych na płycie oraz wykorzystać szkice, a wtedy byłoby wręcz idealnie. Szkoda, że postawili na skondensowanie wszystkiego w zaledwie 35 minutach.

‘Crooks & Lovers’ dla Mount Kimbie to ważny krok. Pierwszy pełnowymiarowy album wypełniony interesującymi i niebanalnymi nagraniami z pewnością przyciągnie do nich spore grono wielbicieli. Wystarczy spojrzeć na listę bookingów – wszystkie terminy na sierpień i wrzesień są już pozajmowane. Chłopaki będą latać z Europy do USA i z powrotem, pojawią się także na polskim Unsound (co nietrudno było przewidzieć). Za dobrą kartę można uznać wsparcie udzielone przez Hotflush – to gwarancja dobrej jakości. W istocie nie poparta byle czym.

8 lipca 2010

The XX - XX

Na rozruch po dłuuugiej przerwie w pisaniu rzucam płytkę, która, ok liczy sobie rok, ale słucha się jej tak samo przyjemnie, jak wtedy, kiedy została wydana. Pewnie każdy zna, takie rzeczy cieszą bardziej niż mainstreamowe "rewelacje".


The XX
XX
XL Recordings
* * * *


Kiedy po długiej, chłodnej jesieni i mroźnej zimie, która wydawała się nie kończyć, dochodzą do głosu gorące i duszne wieczory, gdzieś przepada ochota na działanie, a przychodzą dni przepełnione chęcią lenistwa. Piękny obrazek, więc brakuje jeszcze dźwięku. I tu zdecydowanie sprawdzi się krążek grupy The XX, która zdobyła w ostatnim roku ogromny rozgłos i rzesze fanów.

Co takiego niesamowitego jest w tym kwartecie? Może warto zacząć od tego, że mają zaledwie po 20 lat, a tworzą naprawdę dojrzałe dźwięki, nie uciekając przy tym do typowych dla młodych zespołów rozwiązań i oczywistego pisania o tym, jak trudno jest dorastać. Wydają się przy tym być niesamowicie zdeterminowani – zupełnie tak, jakby byli weteranami sceny muzycznej, a to
przecież ich debiut!

Muzykę, którą stworzyła czteroosobowa grupa trudno zamknąć w jednej szufladce. Można próbować określić ją jako dream pop. Ale czasem atmosfera, która operują robi się na tyle melancholijna, że z lekkich, a wręcz kosmicznie brzmiących podróży w stylu otwierającego całość ‘Intro’, subtelnego ‘Fantasy’ czy zwiewnego ‘VCR’ schodzimy mocno w dół, gdzieś w okolicę ziemi (znakomite ‘Infinity’ czy singlowe ‘Basic Space’). Równocześnie zauważalne są wpływy gitarowych kawałków z lat 80tych. Słychać jednakże, że nie tylko gitara gra tu pierwsze skrzypce, bo liczy się każdy, najdrobniejszy nawet dźwięk czy słowo. Mimo tego faktu, grupie udało się nie rozpraszać uwagi słuchacza. Szczegóły są słyszalne, ale na pierwszy plan wysuwają się chwytliwe i zapadające w pamięć melodie, od których po pewnym czasie trudno się uwolnić.

Najbardziej jednak odznacza się przestrzeń. W piosenkach The XX nie brakuje pojedynczo wrzucanych riffów, klaśnięć czy klawiszy poprzecinanych „mikrociszą”. Wszystko to stanowi tło dla wokali damskiego i męskiego, które świetnie się uzupełniają tworząc intrygujący duet. Głosy Romy Madley Croft i Olivera Sima są subtelne i idealnie dopasowane do charakteru muzyki. Kontrolowane w taki sposób by momentami znajdować się na granicy szeptu i śpiewania „od niechcenia”.

Można odnieść wrażenie, że The XX dobrze zdają sobie sprawę ze swoich możliwości i umiejętności i potrafią je wykorzystać, czym udaje im się przyciągać uwagę. I to jest jak najbardziej prawidłowe odczucie, bo trudno wyobrazić sobie lepszy debiut niż ten, który popełnili. Stylowa muzyka podana z klasą, bez niepotrzebnego poklasku, gdzieś cicho przemykająca obok, a jednak pozostająca w centrum uwagi wszystkich doceniających dobrą muzykę. Pozazdrościć.