30 grudnia 2009

PODSUMOWANIE 2009. Elektronika współdziała

Jak wspomniałem ostatnio elektronika łączy się nie tylko z muzyką stricte klubową. Soul, funk, jazz, hip hop, dub, reggae, … – chyba jedynie muzyka klasyczna nie korzysta z rozwiązań elektronicznych (bo ‘ReComposed by Carl Craig & Moritz von Oswald się nie liczy;). Cyfrowe instrumenty potrafią nadać nowy wymiar klasycznemu czarnemu brzmieniu, dodać smaku, o kreowaniu nowych podgatunków nie wspominając. Dla zobrazowania kilka przykładów, w końcu to o nie się rozchodzi.

Od czasu debiutu Fat Freddys Drop każdy w napięciu oczekiwał ich kolejnego posunięcia. Minęło trochę czasu i na rynku pojawił się następca świetnie przyjętego pierwsze krążka - ‘Dr Boondigga And The Big BW’. Płyta wywołała drobne kontrowersje spowodowane właśnie elektroniką. A dokładniej tym, że w porównaniu z pierwszym albumem było jej znacznie więcej, przez co utwory zyskały momentami nawet lekko transowy deep house’owy sznyt. Ostatecznie jednak wszyscy zgodnie stwierdzili, że to fajna płyta i potwierdza ich klasę. Nieco inaczej historia potoczyła się w wypadku duetu Boozoo Bajou. Pojawiały się opinie, że ich płyta, chociaż ładna, bo nagrana z żywymi instrumentami i wsparciem ciekawych wokali, jest nudna. Jednakże moim zdaniem ‘Grains’ to świetny chill outowy krążek, a ‘Same Sun(a tym bardziej w remixie Prinsa Thomasa) to po prostu dzieło.

Kwestie downtempo podjął też debiutujący w tym roku Sebastian Lohse znany bardziej jako Break SL. To producent, który spowodował, że wytwórnia Philpot przekonała się do kompaktu (bo woli winyle) i ‘City Wasteland’ postanowiła pchnąć właśnie na CD. Jego debiut to deep house a’la Theo Parrish, całkiem ciekawa i odprężająca rzecz. A skoro przy deep housie jesteśmy to warto wspomnieć o dwóch krążkach, które w tym roku wydał brytyjski label Prime Numbers. Linkwood i Trus’me – bo to oni byli za nie odpowiedzialni – nagrali naprawdę smakowite pozycje. Ten pierwszy na płycie ‘System’ lata 80te połączył z deep techno i samplami wokalnymi w stylu vintage, a drugi zamiast kontynuować swe disco house’owe dzieło spróbował sił w czymś troszeczkę innym – pozbył się sampli z filmów, dodał więcej żywych instrumentów i zaprosił takich świetnych wokalistów jak Paul Randolph czy Amp Fiddler. Mnie ‘In the Red’ przekonał, chociaż nie przebił debiutanckiego ‘Working Nights’.

Coraz większą popularność zdobywa ostatnio beatmaking. Oparte na abstrakt beacie numery stają się punktem wyjścia do dalszych i głębszych poszukiwań, tworzenia koncept albumów XXI wieku czy opowiadania historii za pomocą pulsującego i ruszającego rytmicznego pykania. Osadzona głęboko w hip hopie tradycja powoli wylewa się zbierając popularność wśród innych gatunków.

Określany jako dubstepowiec Boxcutter na swoim czwartym krążku poszedł dalej w elektroniczne opowieści. Momentami trochę oddalając się od zwartego rdzenia, stworzył jednak spójny materiał, który kończy ‘A Cosmic Parent’ – czyli rasowy abstract hip hopowy beat. Jeszcze większą odwagą (a może szaleństwem?) wykazał się Prefuse 73 umieszczając na płycie 29 numery–szkice. Co ciekawe podział na tracki jest w przypadku ‘Everything She Touched...’ rzeczą umowną do granic możliwości. Jego album jednak to moim zdaniem ścisła czołówka roku 2009. Pomysłowości nie brakowało również Exile’owi. Dla wytwórni Plug Research nagrał ‘Radio’. Dzieło stworzone z wycinków pochodzących z rozgłośni radiowych Los Angeles ujmuje wielowymiarowością, ciekawymi rozwiązaniami, a przede wszystkim świeżością. Podobnie jak ‘Freedom of Thought’ wypełniony po brzegi melancholijnymi bitami producenta kryjącego się pod pseudonimem Ghost.

Sporo szumu podniosło się wokół debiutującej w tym roku nowozelandzkiej formacji Electric Wire Hustle. Narobili niemałego zamieszania singlem ‘Perception’, a potem pojawili się w Polsce. Ten cały hałas wokół nich uważam za jak najbardziej zasłużony, z niecierpliwością oczekuje chwili, kiedy wreszcie dopadnę ich album... Niemniej uwagi skupił na sobie Dam-Funk wydając pięcioczęściowy album ‘Toeachizown’ (który na szczęście ukazał się równocześnie na 2 CD). Jego muzyka to nowoczesny, elektroniczny funk, któremu nie brak ducha disco. Przede wszystkim jednak to zbiór genialnych, instrumentalnych kompozycji, którym trudno się oprzeć.

Na sam koniec pozostawiłem kosmiczne trio The Sa-Ra Creative Partners. Nie przedłużając tego, co i tak oczywiste – dla mnie płyta ‘Nuclear Evolution: The Age Of Love’ to ALBUM ROKU. Nie będę się tutaj produkował jaki to świetny krążek, bo to wyraziłem już w TEJ recenzji, a tekst i tak jest już wystarczająco długi ;)

Wciąż pozostało mi kilka płyt do kupienia i posłuchania. Tym tłumaczę brak takich postaci jak Shafiq, Colonel Red, 2562 czy Hudson Mohawke. Zaległości do nadrobienia w styczniu:)

10tka najlepszych płyt roku 2009 wg Pavela.

1. The Sa-Ra Creative Partners – Nuclear Evolution: The Age Of Love
2. Prefuse 73 – Everything She Touched Turned Ampexian
3. Milton Jackson - Crash
4. Maxwell – BLACKsummers’night
5. Dam-Funk - Toeachizown
6. Ghost – Thought Of Freedom
7. Mayer Hawthorne – A Strange Arrangement
8. Exile - Radio
9. Fat Freddys Drop – Dr Boondigga And The Big BW
10. Linkwood - System

+ wyróżnienia dla:
The Whitest Boy Alive - 'Rules'
Trus'me - 'In The Red'
Who Made Who - The Plot

27 grudnia 2009

PODSUMOWANIE 2009. ELEKTRONIKA część 1

ZŁA ELEKTRONIKA?
O tym, że generalnie szumy, trzaski i pejzaże tworzone zimnymi, elektronicznymi pokrętłami są dla mnie non-music, to powtarzam od zawsze. W tym roku jednak coś pcha mnie ku jeszcze dalej idącym wnioskom. Jest pewna grupa numerów czy nawet całych płyt, przy których pomyślałem sobie „z pewnością zrobił to w tydzień”. Szczerze mówiąc takie słowa padały jedynie, gdy mowa była o tanecznej elektronice. Początkowo bardzo zniechęcił mnie Zwicker – później przekonałem się, że to jednak bardzo ładna i melodyjna płyta. Jednak wrażenie tworzenia na kolanie nie opuszcza mnie do tej pory, kiedy mówię o krążkach Silicone Soul, Dirt Crew czy Gus Gus. Na tych ostatnich szkoda tracić czasu, powinni byli udać się na emeryturę jeszcze zanim się skompromitowali koszmarnie nudną płytą ‘24/7’. A oba wcześniej przywołane duety – niby wszystko poprawnie i fajnie, ale nie zapamiętałem niczego charakterystycznego poza tym, że słuchałem tych albumów w kawałkach… z kilkudniowymi przerwami nieraz. Może to jednorazowe wpadki, a może pierwsza ostrzegawcza lampka.

Rok 2009 był z pewnością dobry dla brytyjskiej wytwórni Freerange Records. Chociaż nie jestem w tym wypadku w 100% obiektywny, to chyba każdy zauważy, że po dość cienkim okresie jaki zaliczyli, znów wyszli na prostą. Tegoroczne albumy Miltona Jacksona czy Manuela Tura to godne polecenia i pełne przyjemnych deepowych pulsacji pozycje, a kolejna kolorowa kompilacja z cyklu Freerange Colour Series dostarczyła zestaw świetnych parkietowych sztosów. Podobnie jak ukazujące się systematycznie EPki, gdzie jako dobry przykład wskazałbym Jimpstera czy nowych dla mnie Ethyla i Flori.

Dzielnie w tym roku radziły sobie panie! Ten fakt zawsze mnie cieszy. Zobaczyć faceta w roli dja czy producenta to raczej chleb powszedni, więc kiedy za stery chwytają kobiety od razu sprawdzam, co jest na rzeczy. Wartościowy i kompletnie nieobciachowy pierwszy mixtape z własnymi dokonaniami wypuściła w tym roku Ada (Kompakt), równie miło słuchało się anemicznej Alejandry Iglesias, czyli Dinky czy składaka Tamy Sumo wydanego dla berlińskiego Panorama Bar. W roli szefa wytwórni dobrze sprawdziła się Ellen Allien. Jej label odpowiedzialny jest m.in. za tegoroczny bardzo udany album Telefon Tel Aviv (o których głośno było też niestety z innego powodu…) czy może nie do końca udany, ale obiecujący debiut formacji Moderat.

Oczywiście skoro mowa była o kobietach, to teraz pora na dokonania panów. Rok zaczął się od premiery zestawu remixów popełnionych przez DJa Koze. Płyta ‘Reincarnations’ długo nie opuszczała mojego odtwarzacza, a wykręcone dźwięki do dziś chodzą mi po głowie – genialna rzecz. W cieniu nie zamierzali pozostawać jego dobrzy koledzy, czyli francuski duet Noze. Panowie wzięli się za kawałek formacji Franz Ferdinand zatytułowany ‘No You Girls’ i wyszedł im najlepszy remix tego roku, a należąca do nich wytwórnia Circus Company może pochwalić się rocznicową kompilacją ‘Snuggle & Slap’ i… wciąż niewydanym debiutem dOP. Ciekawy okazał się nowy album pochodzącego z Brazylii Gui’a Boratto twierdzącego, że niemieckie jest zimne. To odważne stwierdzenie mogło go pogrążyć, ale okazało się, że ‘Take My Breath Away’ wystarczyło, aby się obronić przez linczem.

Autorem niezłej płyty z kręgu minimal/tech house był również Jori Hulkkonen, który pokazał, że skandynawskie pochodzenie nie musi oznanczać chłodnego, syntetycznego brzmienia (vide ostatni krązek Luomo...). Doskonale spisał się także pochodzący z Niemiec Marcel Knopf. Jego album ‘Dusty Dance’ nie jest może dziełem wybitnym, ale znakomicie prezentuje oblicze starego dobrego house’owego grania - zdaniem: lekcja berlińskiego house’u zamknięta w jednej godzinie. W tym roku starał się pokazać również i Luciano. Misternie konstruowane tracki może w pierwszym momencie intrygują, ale później zaczynają nudzić – jakby brakowało w nich życia.

Co by nie mówić i pisać, elektronika przecież nie przestanie istnieć. Ostateczny efekt i tak zależy od sposobu jej wykorzystania, bo przecież za jej pomocą również można kreować zachwycające numery. Niektórzy chyba zapomnieli, że potrzeba do tego pomysłu, ale i tak wciąż sporo jest takich producentów, którzy umieją z niej wycisnąć to, co najlepsza. W tej części skoncentrowałem się na elektronice ogólnie z działki house, a przecież jest ona wykorzystywana i w innych sortach, ale o tym niedługo.

ciekawsze tracki roku 2009 z sortu electronic (deep/tech/minimal/house)

Gui Boratto - No Turning Back
Jimpster - Sleeper
Karol XVII & MB Valence - Gone Too Far
Milton Jackson - Crash
Zwicker - Sleepwalkking
Tony Lionni - Found A Place
Manuel Tur - Shady Trees
Marcel Knopf - Rec-chord
Dinky - Ceramik
Silicone Soul - Dust Ballad II
Luciano - Los Ninos de Fuera
DJ Koze - 40Love
Ethyl & Flori - København

ciekawsze płyty/kompilacje/mixy z sortu electronic (deep/tech/minimal/house)

Milton Jackson - Crash
Manuel Tur - 0201
Joris Voorn - Balance 014
Jori Hulkkonen - Man From Earth
Freerange Records Colour Series White 06
Flori & Ethyl - The Trimely EP
v.a. - Snuggle & Slap /circus company/
Dixon - Temporary Secretary
Gui Boratto - Take My Breath Away

Bat For Lashes










BAT FOR LASHES
Two Suns
Parlophone
* * * *








Był swego czasu spory szał na folkowe melodie kojące niczym ciepłe mleko z miodem. Echa rzeczonego folku pobrzmiewają na drugim krążku Bat For Lashes – dziewczyny, która nagrywa bardzo ładne piosenki, a jakoś wciąż nie przebiła się z nimi do mainstreamu. I bardzo dobrze, bo ten mógłby jedynie zaszkodzić jej delikatnemu głosowi, zwiewnym melodiom i poruszającej wręcz wrażliwości.
Album ‘Two Suns’ jej autorstwa to manifest dziewczyńskości w najczystszej postaci, pozostający daleko poza zbiorem mdłych, przereklamowanych i nieszczerych produktów. Tutaj mamy do czynienia z prostą kompozycją zbudowaną w oparciu o pianino, perkusje, gitarę czy flet, w którą wokalistka znakomicie wpisuje się swoim momentami płaczliwym, czasem dramatycznym, ale zawsze pełnym emocji wokalem.
Wszystko brzmi cudownie i uroczo, chwilami może zbyt cukierkowo, ale co z tego, skoro to jest dobre. Na ‘Two Suns’ mamy praktycznie wszystko. Są poruszające ballady (‘Moon and moon’ oraz ‘Siren Song’), są również przebojowo brzmiące single (‘Daniel’ i ‘Pearl’s Dream’), którym nie brak lekko przytemperowanego, ale jednak, pazura. Bardzo trudno jest się powstrzymać od choćby cichego nucenia.
Ten krążek dowodzi, że wciąż istnieje popyt na pełen duszy pop nagrany z pasją. Znakomita odskocznia od hałasu i pośpiechu spotykanego na co dzień. Natashy raczej nigdzie się nie śpieszy, woli nagrywać ładne piosenki. I chwała jej za to.

23 grudnia 2009

Trus'me - In the Red


TRUS'ME
In The Red
Prime Numbers / Fat City Rec
* * * *



Od momentu wydania debiutanckiego albumu zatytułowanego ‘Working Nights’ Trus’me jest jednym z moich ulubionych producentów. Dlatego też informacja o wydaniu kolejnej płyty wprawiła mnie w świetny nastrój i radosne oczekiwane pełne niecierpliwości. Krążek ‘In The Red’ wreszcie wpadł mi w ręce, wylądował w odtwarzaczu i... – lekkie zaskoczenie. Bo następca znakomitego debiutu to rzecz nieco inna, co oczywiście wcale nie oznacza, że gorsza. Ale po kolei.

Jeśli miałbym powiedzieć, co jest głównym tematem tego krążka, zdecydowanie wskazałbym na groove. W kawałkach mocno zaznacza się żywy bas, przewija się kongo, trąbka czy klimatyczne samplowane pianino, a utwory gładko przechodzą jeden w drugi. Znakomicie sprawdza się powielany przez producenta schemat na stworzenie tracka – niby wszystko opiera na zapętlonym loopie, jednak nie czujemy znużenia, gdyż wszędzie pełno smaczków czy płynących, łagodnych, soulowych wokali.

Do pracy nad nową płytką David zaprosił kilku gości żeby nagrali dla niego partie żywych instrumentów i trochę pośpiewali. Już ten fakt zwiastował lekką zmianę w stosunku do poprzedniego krążka, gdzie przodowały sample. Na ‘In The Red’ brak filmowych wstawek nadających atmosfery lat 80tych, również muzyka w mniejszym stopniu nawiązuje do czasów parkietowej gorączki. Numery zgromadzone na nowej płycie wciąż flirtują ze stylistyką disco, ale jednak więcej tu elementów dość hipnotycznego deep soul house’u i chociaż dalej jest retro, to bardziej nowoczesnego. Użyłbym nawet popularnego ostatnio terminu Slo-mo house, który chyba najtrafniej charakteryzuje brzmienie albumu.

Zaproszenie do współpracy takich postaci jak znany wszem i wobec Amp Fiddler czy też Fudge Fingas i Linkwooda, obaj produkujących kawałki dla Prime Numbers, którym zarzadza Trus’me, okazał się strzałem w dziesiątkę. Podobnie, jak wybór znanego choćby ze współpracy z Jazzanovą, Paula Randolpha, do zaśpiewania w świetnym numerze ‘Sucker For A Pretty Face’. Nie do końca jednak udała się współpraca z Dam-Funkiem. Wspólny kawałek Trus’me z producentem odpowiedzialnym za ‘Toeachizown’ jest co prawda dobry, ale odnoszę silne wrażenie, że gospodarz dał się zepchnąć do kąta i numer ‘Bail Me Out’ nadaje się bardziej na płytę Dam-Funka.

Jakby nie patrzeć, moim zdaniem Trus’me znowu nagrał bardzo dobry album. Szkoda tylko, że materiał jest nieco krótki, bo krążek ma długość niespełna czterdziestu minut, a w przypadku tak dobrego producenta zdecydowanie ma się ochotę na więcej. Całość nieźle buja, a po jej wysłuchaniu pozostają jedynie pozytywne wrażenia. I chociaż nie padłem na kolana jak przy okazji debiutu, to i tak uważam ‘In The Red’ za jedną z lepszych płyt tego roku i kolejny świetny strzał dla brytyjskiej Prime Numbers, ostatnio rosnącej w siłę.

PODSUMOWANIE 2009. POLISH MUSIC

Pora wylać trochę żali, które zebrały się w związku z polską muzyką. A w zasadzie jej brakiem. Rok 2009 dla polskiego rynku muzycznego znowu był cienki i słaby jak guma w chińskich majtkach. Z jednej strony ciekawostki takie jak choćby debiutancki album Julii Marcell nagrany za pieniądze internautów (świetna inicjatywa) czy solowy debiut Pablopavo, a z drugiej brak wyrazistego lidera. O zmianie wizerunku Chylińskiej może wspominać nie będę – totalna klapa, a w zasadzie rozczarowanie końcowym efektem szumnie zapowiadanego powrotu. Narobiła smaka, a potem podała zgnite warzywa.
Dobrą wiadomością jest, że na światło dzienne wychodzą fajni i ciekawi debiutanci jak np. sławiony wszędzie i przez wszystkich zespół Kamp!, ale jakoś póki co nie daje się tej fali ponieść. Porwał mnie za to Green Jesus, który najpierw zaskoczył mini epkami, a potem walnął bardzo fajnego długograja pełnego muzycznego humoru. Przyjemności dostarczył Daniel Drumz świetnym mixtapem ‘Electric Relaxation vol2’, Łąki Łan mocno rozbujali, a potem niestety poszli w odstawkę, Ostry znowu nagrał kolejną taką samą płytę, a Muzykoterapia znowu niczego nie nagrała. Czyli jak co roku. Za to na 2010 naobiecywanych nowości jest sporo.
O wiele bardziej pozytywne wieści płynęły z pola muzyki elektronicznej, a konkretniej klubowej. Jacek Sienkiewicz puścił w obieg bardzo intrygujący zmiksowany zestaw swoich kawałków potwierdzając swoją klasę. Najbardziej jednak ucieszyła mnie EPka, za którą odpowiedzialni byli Karol XVII i MB Valence. Ci dwaj panowie nagrali numer z Robertem Owensem, brzmiący jak rasowa deep house’owa produkcja, a co ważniejsze zdecydowali się wydać kawałek własnym sumptem! To się chwali, podobnie, jak świetne remixy, które znalazły się na płytce ‘Gone Too Far’. To wszystko może być jedynie kroplą w morzu światowej muzyki, ale cieszy fakt, że jest wielu producentów, którzy są chwaleni i angażowani do zagranicznych wytwórni. Jako przykład można podać SLG, Catz’n Dogz czy Maximiliana Skibę – autora świetnego numeru ‘Never Stop Believin’’ nagranego wespół z Kathy Diamonds. Miała być cała płyta (wydania nakładem labetu Gomma), a jakoś nie wyszła. Mimo to trzymam kciuki.

22 grudnia 2009

PODSUMOWANIE 2009. WSTĘP

Zgodnie z tym, co obiecałem poniżej część pierwsza podsumowania roku 2009. Zaczyna się niewesoło bo od marudzenia, ale im więcej się zaczyna dostrzegać i doceniać, tym bardziej uwierają i bolą pewne sprawy. Dlatego początek związany z płytami, ale w nieco inny sposób. Kolejne części wkrótce.

PODSUMOWANIE 2009

Rok 2009 obiega końca, niedługo strzelającymi z butelek szampana korkami przywitamy nowy, kończący pierwszą jakże ważną dekadę trzeciego tysiąclecia. To najlepszy czas na różne postanowienia, a w muzyce pora na to, co fani tego cudownego zjawiska lubią najbardziej – podsumowania.

Jestem Polakiem, więc wybaczcie, zacznę od typowego narzekania – cechy charakterystycznej naszego społeczeństwa.

MARUDZENIE CZĘŚĆ 1
Choć jeszcze młodym, to pamiętam doskonale czasy, kiedy muzyka była czymś więcej niż towarem. Półki sklepowe pełne jeszcze były kaset magnetofonowych, płyta dopiero podbijała rynek, a wieszczyło się nieodwołalny i tragiczny w skutkach koniec płyty winylowej. Doskonale pamiętam przeróżne ankiety ukazujące się czy to w prasie, czy w Internecie, które bez pytania „CD czy Winyl” nie mogły istnieć. Winylowi puryści krzyczeli zgodnym głosem, że przecież nic nie zastąpi trzasku woskowego placka, a ci bardziej otwarci, że kompakty są lekkie, poręczne, pojemniejsze i ogólnie era CD to dobra era.
Mnie samego tego typu rozterki ominęły. Nie tylko ze względu na to, że dla mnie epoka płyty CD była czymś naturalnym i już istniejącym, ale również ze względu na brak posiadania gramofonu.
Skąd takie długie wstępy skoro przecież miałem podsumowywać? Żeby wyjaśnić na podstawie analogicznego przykładu zjawisko wypierania... płyt CD, które w 2009 zaczęło coraz bardziej przyspieszać. Nie wiem ile razy już podkreślałem, że format mp3 to dla mnie nie mniej, nie więcej a zabijanie muzyki. A konkretniej: obcowania z nią. Potrafię wyobrazić sobie te wszystkie głosy, które się teraz podnoszą: że szybszy obieg, że radiowcy, że łatwy dostęp i że każdy może swoje produkcje przedstawić światu bez konieczności opłacania tłoczeń, promocji i dystrybucji. Teraz wszystko jest łatwe dla obu stron – producenta dysponującego całym szeregiem rapidszarów umożliwiających wklejanie linku na myspace i bloga ze swoją świeżutką produkcją, oraz nabywcy, bo nie musi wkładać czapek i szalików zimą, wystarczy pare kliknięć a kawałek ląduje na twardym dysku. I tu pies pogrzebany. Albo nawet i dwa psy.
Pierwszy pies nazywa się JAKOŚĆ. No właśnie, wyprodukować kawałek jest tak niesamowicie łatwo, że tak naprawdę każdy może to zrobić. Gorzej, że nie każdy wie, iż po prostu nie powinien w to wciskać łap. Generalnie rzecz biorąc mamy zalew słabych empetrzy. Zero masteringu, zero jakichkolwiek podstaw wykonania dobrej produkcji, a co za tym idzie numer brzmi jak zrobiony na kolanie, w pośpiechu między wizytą u fryzjera, a przyjazdem ciotki z USA. Ale jeden z drugim się cieszą, bo ich pseudo wylądowało na laście trzeciego i ogólnie mają się czym lansować. Tylko, że o to w muzyce chodzi jak najmniej. A nawet nie chodzi o to wcale. Co gorsza zaczynam zauważać, że coraz więcej i tych sprzedawanych na materialnym nośniku albumów brzmi niczym przygotowane w tydzień, ale o tym chwilę później.
Drugi pies wabi się KLIMAT. I bynajmniej chodzi tu o globalne ocieplenie. Tutaj chodzi o oziębienie i dewaluację zwyczajnego odbioru muzyki. Bo można mieć 1500GB mptrójek na dysku i puszczać je sobie na okrągło przy gotowaniu, sikaniu, sprzątaniu, itd., ale tak naprawdę co z tego poruszy serce, duszę albo po prostu zostanie w głowie? Wiem, ile czasem trzeba się natrudzić żeby dostać namacalny dowód czyjejś pracy i wiem, że mp3 jest wręcz w zasięgu ręki. Ale wiem też ile radości i uśmiechu potrafi dostarczyć zdobycie wymarzonego CDka, analoga – nieważne. Klimat niszczy też ostatni szał na hype’owe zespoły, których numery każde szanujące się modnie ubrane dziecko ma w swoim telefonie. Może na to zwyczajnie spuszczę zasłonę milczenia, bo narzekaniom nie byłoby końca.
Można powiedzieć, że paradoksalnie ułatwienie dostępu do muzyki (o którym kiedyś tak bardzo marzyłem) niszczy jej pierwotne pozytywne wartości. Można, ale nie do końca, bo w gruncie rzeczy wszystko rozbija się o MP3. Dostęp do płyt jest nadal równie trudny co parę lat temu. A żeby nie było tak całkiem depresyjnie, to cały powyższy wywód skwituję tradycyjnym „przynajmniej...”, więc: przynajmniej dostęp do informacji jest o wiele prostszy i każdy, kto ma choć odrobinę chęci może w łatwy sposób znaleźć coś, co mu się spodoba.

21 grudnia 2009

SideOne na maggnes.com

To troche stara sprawa, bo z maja, ale wrzucam, bo dopiero znalazłem, a poza tym moim zdaniem SideOne to najlepszy w Polsce sklep z płytami, bez 2óch zdań. Dlatego zapraszam do poczytania, a potem grzebania czy to na półkach, czy w necie na www.sideone.pl

WYWIAD !TUTAJ!

Rozmaitości #4

Kolejne teksty, a w zasadzie linki, gdzie można je znaleźć do poczytania tuż poniżej. Jutro zaś powinna ukazać się recenzja płyty Trus'me 'In The Red'. To krążek, z którym miałem niemały problem. Podoba mi się, nawet bardzo, a jakoś wszyscy reagują na niego raczej mało pozytywnie. Czuje się więc niczym obrońca tego materiału. Kłopot sprawiło mi również wystawienie oceny, ostatecznie jednak padło na czwórkę. Mocną i nienaciąganą. Jutro dowiecie się co i jak. Recka ukaże się na portalu muzikanova.pl, oczywiście wkleje odpowiedniego linka:)
Koło mnie leży jeszcze nierozpakowany krążek Dam-Funka, czyli autora elektronicznych funkowych numerów, który btw współpracował z Trus'me nad jednym z kawałków na krążek tego drugiego. Bardzo ciekawi mnie jak brzmi ten mocno chwalony album, więc jak tylko 'In The Red' skończy grać, w odtwarzaczu wyląduje dwupłytowe 'Toeachizown'.
Zacząłem już pracę nad podsumowaniem muzyki wydanej w 2009 roku. Całość wyglądać będzie nieco inaczej niż w ubiegłych latach. Spektrum analizy będzie dużo szersze, a i forma uległa zmianie. Szczegóły wkrótce, a jeszcze dzisiaj opublikuję pierwszą część. Wieczorem powinna wisieć.

20 grudnia 2009

Po prostu dobry house'owy mix. Wreszcie!


THOMAS HAMMANN & GERD JANSON
LIVE AT ROBERT JONSON VOLUME 4
* * * * *

Od czasu mixu duetu Ame dla Fabric (numer 42), nie wpadł mi w ręce żaden stricte house’owy mix, przy którym zatrzymałbym się na dłużej, zapętlając go w odtwarzaczu. Gdy po raz pierwszy włączyłem czwartą część z serii ‘Live At Robert Jonson’ pomyślałem, że zapowiada się nieźle. Kiedy ostatnie dźwięki dobiegały z głośnika, już wiedziałem, że to krążek, który nieprędko opuści moją playlistę.
Jako rzekłem we wstępie wspólny mix wykonany przez duet Thomas Hammann i Gerd Janson to solidna dawka konkretnego house’u z wplecionymi doń nitkami disco czy techno. Thomas i Gerd, nagrywając go, próbowali odtworzyć cykle imprez Liquid Night, na których są rezydentami. Szczerze mówiąc, po wysłuchaniu tej płytki mam nadzieje, że kiedyś będzie mi dane uczestniczyć w tym evencie.
Pomijając jednak marzenia - to co otrzymujemy jest profesjonalnie sklejonym setem, będącym selekcją naprawdę dobrych kawałków. Co więcej autorzy płyty nie sięgają po utwory będące na pierwszych miejscach rankingu Beatport, ale wybierają stare numery, które wciąż brzmią aktualnie i świeżo. Panowie, jak twierdzą, chcieli wykonać pomost pomiędzy tym, co było i co jest, pomiędzy brzmieniem vintage a nowoczesnością. Pokazać, że house łączy, a nie dzieli i że jest w stanie skupić w sobie odrębne od siebie, niczym dzień i noc, emocje. Nie rzucali słów na wiatr – założony cel zrealizowali w iście mistrzowskim stylu
W zestawie znajdziemy obie znakomite części ‘Take It Away’ autorstwa Cheza Damiera, czy znakomite euforyczne ‘Makin’ Love’ Soundstreama, którego chwaliłem także przy okazji mixu Tamy Sumo. Te kawałki z pewnością wprawią w ruch każdego. Zaś ‘Can You Feel It’ DJa Duke oraz ‘Your Love’ w remixie Kenny’ego Dope to płynące i swobodne chill house’owe sztosy – równie fajnie przy nich tańczyć, co odpoczywać sącząc pysznego drinka. Z kolei Superpitcher i jego interpretacja kawałka ‘(This Is) The Dream Of Evan And Chan’ autorstwa DNTELa w cudowny sposób kończy te magiczne 70 minut, działa niesamowicie marzycielsko i przywołuje same pozytywne skojarzenia.
Najlepszym podsumowaniem i rekomendacją niech będzie poniższe stwierdzenie. Wielka szkoda, że ten smakowity set jest ostatnim z serii, bo gdyby utrzymać taki poziom, kolejne części (oczywiście włącznie z czwartą!) stanowiłyby wzór tego, jak nagrywać sety, które warto wydawać na płytach.

19 grudnia 2009

Fidget się kocha albo nienawidzi!








HERVE presents -
Cheap Thrills Volume 1
Cheap Thrills
* * * i pół(?)












Cheap Thrills to label należący do jednej z czołowych postaci gatunku określanego jako fidget house. Ten dość świeży rodzaj muzyki bardzo szybko zdążył podbić serce klubowej gawiedzi na całym świecie, na co w dużej części zapewne wpływ miał sposób rozprzestrzeniania się numerów klasyfikowanych w ten sposób. Tak szybko jak tylko ukażą się w wersji cyfrowej, lądują na blogu. A czołowa postać wspomniana na początku to Herve, który całe blogerskie towarzystwo krytykuje i nadal wierząc, że są tacy, co płyty kupują, wypuszcza w obieg dwupłytową kompilację z numerami wydanymi przez swoją wytwórnie.

Tyle historia, a co na płytach? Na dwóch krążkach, z których składa się całość, znajdują się praktycznie te same utwory, z tą różnicą, że dysk numer 2 jest zmiksowany przez samego szefa Cheap Thrills. Powyższy wstęp zdradza, z czym będziemy mieli do czynienia. Prawda jest taka, że fidget albo się lubi, albo nienawidzi i nie ma środkowego wyjścia. Ci, którzy uważają to za bezsensowną sieczkę nawet nie spojrzą na to wydawnictwo.

15 grudnia 2009

Zima 2009/2010 należy do PRIME NUMBERS

Skąd tak śmiałe twierdzenie? Ano stąd, że najpierw pojawił się na rynku świetny album Linkwooda 'System', zaledwie kilka dni temu miała miejsce premiera drugiego krążka Trus'me (recenzja wkrótce), a na styczeń 2010 roku Fat City Recordings zapowiedziało ukazanie się drugiej kompilacji Prime Numbers. Na albumie znajdą się kawałki, które wcześniej można było zdobyć na prime numbersowych EPkach, łącznie z opisaną niżej świeżynką z EP 11. Jak dla mnie super, bo dwunastek kupować nie mogę, a numbersowe killery zebrane na jednej płycie pachną sukcesem. Niżej okładka, tracklista i link do odsłuchów.
Zima 2009/2010 należy do PRIME NUMBERS!!!

1. When You Left - Be
2. Its About Time - Fudge Fingas
3. Fresh Noodles - Mr Scruff & Kaidi Tatham
4. Jack City - Andres
5. Armour - Wireman
6. MmmmHmmm - Fudge Fingas
7. Crushed - Actress
8. Armour (Move D Remix)) - Wireman
9. Got It - Motor City Drum Ensemble
10. Ghosts Have A Heaven - Actress
11. Axiom - Wireman

14 grudnia 2009

Fresh Noodles!

No właśnie, chciałoby się powiedzieć: Fresh Noodles! A to tytuł nowego numeru Mr.Scruffa. Track co prawda biegał sobie w internecie już od listopada, bo wtedy właśnie na soundcloud wrzucił go sam autor, ale dopiero teraz, w grudniu, miała miejsce jego oficjalna, cyfrowa premiera. Numer zatytułowany 'Fresh Noodles' znalazł się na jednym wydawnictwie razem z kawałkami 'Jack City' Andresa i 'Got It' autorwstwa Motor City Drum Ensemble. EPkę 'E 11' wydał kolejny z moich ulubionych labeli - należący do Trus'me - Prime Numbers.
Jak brzmią te numery możecie sprawdzić słuchając próbek W TYM MIEJSCU, a sam track 'Fresh Noodles' poniżej, w całości:
Mr Scruff & Kaidi Tatham 'Fresh Noodles' by Mr Scruff
Jak pisze sam producent, to przyjemnie płynący, leniwy deep house w popularnym ostatnio klimacie Slo-Mo. I faktycznie - nie kłamie. Bardzo dobry track, aż chciałoby się żeby kolejna płyta Scruffa była w całości utrzymana w takiej stylistyce.
Winyl na początku 2010; mp3 dostępne na junodownload

13 grudnia 2009

Nowość od Freerange

Od czasu wydania EPki 'Sleeper' przez Jimpstera jakoś chwilowo przestałem śledzić to, co poczyniała jedna z moich ulubionych wytwórni - brytyjska Freerange Records. Dzisiaj coś mnie chwyciło i okazało się trafiłem prosto w premierę nowego wydawnictwa, które ukazuje się nakładem tego właśnie labela. Mowa o wspólnym dziele duetu producentów kryjących się pod pseudonimami Ethyl & Flori. Obaj pochodzą z UK, a ja szczerze mówiąc zostałem troche zmylony samym brzmieniem jednego z numerów pochodzacych z EPki 'The Trimley' Posłuchajcie sobie pierwszego z trzech utworów:
A1 Ethyl & Flori - København [Freerange] CLIP by ethylmusic
Nie brzmi Wam to niczym zabarwione berlińskim tchnieniem?
W przypadku drugiego numeru, inspiracja Berlinem nie jest już tak oczywista. Kawałek nosi tytuł 'Tanqueray', a posłuchać możecie go np poniżej:
B1 Ethyl & Flori - Tanqueray [Freerange] CLIP by ethylmusic

Oba to fajnie płynące deep house'owe tracki o typowym dla Freerange brzmieniu. Całośc jest już dostępna na beatport na zasadach exclusive. Całkiem niezła i przyjemna rzecz:)

9 grudnia 2009

A Strange Arrangement - so(u)lowy debiut roku

MAYER HAWTHORNE
A Strange Arrangement
Stones Throw
* * * * *

Mayer Hawthorne to fenomen. Nie dlatego, że ma wspaniały i olśniewający głos czy genialnie wyprodukowaną muzykę. Śpiewa raczej normalnie, jeśli nie przeciętnie, a w numerach słyszy się niedopracowanie, a mimo tego wszyscy o nim gadają i znają winyl w kształcie serca. Każdy, kto choć trochę interesuje się dźwiękami z kręgu soul, funk czy melodyjnymi piosenkami opartymi na patentach z lat 60, wie kto to jest Hawthorne. O co w tym wszystkim chodzi? Dokładnie o to, że krążek ‘A Strange Arrangement’, który ukazał się stosunkowo niedawno, narobił sporo zamieszania tylko dlatego, że dobrze się go słucha.
Za płytę odpowiedzialny jest koleżka, który na co dzień przynależy do hip hopowego kolektywu Athletic Mic League. W wolnym czasie ponagrywał swoje wokale i spokojnie dograł wszystkie partie instrumentów. Klasyczną już jest historia o tym, jak to sam szef Stones Throw, w którym został wydany album, słysząc pierwszy raz nagrania Mayera stwierdził, że ktoś podsuwa mu stare nagrania, tylko nieco gorzej wyśpiewane. Zapewne kiedy dowiedział, że za krążek odpowiada biały nerd, był tak samo zaskoczony, jak teraz słuchacze – odbiorcy tego króciutkiego aczkolwiek niesamowicie przyjemnego wydawnictwa.
To, co na ‘A Strange Arrangement’ słyszy się od razu, to niesamowity klimat starych nagrań, kiedy technika nie była jeszcze tak rozwinięta jak teraz, a wszelkich niedociągnięć nie można było wygładzić komputerowo. I być może właśnie to jest ten składnik, który powoduje, że chcę się słuchać tego albumu w kółko. Dodajmy do tego chwytliwe melodie wyśpiewane urokliwym falsetem, trochę sposobów na dziewczyny i typowe dla soulu rozkminy o sprawach damsko-męskich i mamy przepis na bestseller. Wydaje się być banalne? Tylko z pozoru, bo wystarczy posłuchać rozbujanego ‘You Easy Lovin’ Ain’t Pleasin’ Nothin’’ , zwiewnego numeru tytułowego czy niespiesznego, ale uroczego ‘I Wish It Would Rain’, a od razu zrozumiecie, że w prostocie siła. Hawthorne zrozumiał i skrzętnie to wykorzystał, więc dlaczego my mamy nie skorzystać?

8 grudnia 2009

Pierwszy...

Jak widać ostro wziąłem się do roboty, poniżej są efekty weekendowego pisania, niedługo pojawi się także recenzja płyty Mayera Hawthorne'a oraz kolejne teksty.
Ważniejszą informacją dla mnie samego jest jednak fakt przeprowadzenia pierwszego wywiadu i to w dodatku z duetem Permanent Vacation, czyli producencko-djskim duetem z Niemiec. Panowie Tom Bioly oraz Benjamin Froehlich są także właścicielami labelu noszącego nazwę... Permanent Vacation. Jak sami mówią inspirowali się filmem Jima Jarmuscha.
W kwietniu tego roku ukazała się kompilacja podsumowująca krótką, ale intensywną działalność wytwórni (tutaj recenzja).
Zapraszam do poczytania wywiadu, a przede wszystkim ściągania podcastu, który nagrali dla serwisu muzikanova.pl!! Wszystko jest TUTAJ.

Marcel Knopf, czyli krwisty house

















MARCEL KNOPF
Dusty Dance
Mo's Ferry Prod.
* * * *



Włączając pierwszy raz najnowszy album Marcela Knopfa, miałem przed oczami tekst, w którym wspomina on, że może i minimal jest fajny, ale tak naprawdę ludźmi bardziej kręci house. Tą ideę postarał się wdrożyć w życie na swojej pierwszej pełnowymiarowej płycie. Co prawda nie wyeliminował zupełnie na niej minimalu, bo charakterystyczne klikanie przewija się jako element składowy ‘Dusty Dance’. Mimo tego główną osią tego krążka ustanowił tradycyjne, konkretne brzmienie house z odciśniętym na nim berlińskim piętnem.

Intro spokojnie wprowadza nas w klimat wydawnictwa, które poza ostatnim numerem nagranym wespół z recytującą wiersz Padberg, pięknie pulsuje tanecznym rytmem kumulującym energię głównie w nogach, chociaż wszelakie smaczki, które w swoich numerach umieścił Knopf powodują, że równie fajnie słucha się tego materiału. Czy to brzmiące niczym kradzione z gier na pierwsze komputery sample, czy dogrywane wokale – wszystko ładnie dopasowuje się do bitów stworzonych przez producenta.

Całość, jak na prawdziwy house przystoi jest dość euforyczna i lekka. Brakuje tu mrocznych eksperymentów z pokrętłami, kwaśnych dodatków czy głębi deepowych klawiszy. Nie oznacza to jednak, że dźwięki są nieambitne – wręcz przeciwnie. Płycie ‘Dusty Dance’ do przymiotnika przereklamowany jest tak samo blisko jak Koreom do pojednania.

House, jak wiemy, zaliczał pewne upadki, ale miewał też i wzloty i to właśnie z nich Marcel zaczerpnął to, co najlepsze. Do tego porozrzucane jakby bezładnie dęciaki, pocięte i zapętlone loopy, czyli... wszystkie znane nam zagrywki. A jednak to działa na tyle mocno, że trudno jest doszukać się jakichś większych minusów. Bardzo łatwo natomiast znaleźć faworytów. W ‘Skinny Bitches’ autor świetnie zbudował napięcie przez „przycinające” efekty i fajnie zgrany hi-hat, ‘Crazy About’ z featuringiem Camara to podręcznikowy przykład na to, jak brzmi house, a ‘Rec-Chord’ z dubowym posmakiem brzmi, jakby w jego produkcji maczali palce panowie ze Swayzaka.

Z imprezowego klimatu wyprowadza nas bujający, spokojny i deepowy kawałek ‘Leave It Alone’, a ja już mam ochotę nacisnąć repeat żeby znowu posłuchać ‘Dusty Dance’. Pośród szału na przeróżne odmiany starego poczciwego house’u, mało ukazuje się krążków pobrzmiewających czystym brzmieniem nieskalanym żadnym electro brudem czy fidgetowym szaleństwem. Marcel Knopf trafił w punkt, jego album jest po prostu bardzo dobry.

TAKŻE NA MUZIKANOVA.PL

7 grudnia 2009

Silicone czyli troche sztucznie...

Silicone Soul czyli producencki duet ze Szkocji powraca z nowym krążkiem. Następca ‘Save Our Souls’ nosi bardzo oryginalny i wymyślny tytuł ‘Silicone Soul’ i jest czwartą pozycją w dyskografii silikonów.

O ich nowym dziele jeden z narzekających na współczesną muzykę – Laurent Garnier, stwierdził, że jest wprost wspaniałe, a zagraniczna prasa wręcz rozpływała się, pisząc jakże przełomową płytę wydali pochodzący z Glasgow panowie. Szczerze mówiąc ja nie do końca podzielam ten ogromny entuzjazm, bo chociaż przyznaję – album jest całkiem przyzwoity, to jednak do pełnego zachwytu jednak czegoś mu brak.

CZYTAJ NA MUZIKANOVA.PL

5 grudnia 2009

Mayer Hawthorne

W ramach nadrabiania zaniedbań postanowiłem się nieco przyjrzeć tajemniczej postaci, jaką niewątpliwie jest Mayer Hawthorne.

Tak naprawdę Hawthorne to ksywa wymyślona na potrzeby wydawnictwa ‘A Strange Arrangement’. Facet naprawdę nazywa się Andrew Mayer Cohen (nie mylić z odtwórcą ról Bruna czy Ali G) i pochodzi z okolic Detroit. Jego pseudonim to zbitka powstała z prawdziwego imienia i ulicy, na której się wychował. Ma trzydzieści lat, a już zdążył dorobić się w swojej biografii sformułowania multiinstrumentalista. Jak sam opowiada, kiedy jeździł z ojcem samochodem, z radia często leciały jazz i soul powstałe właśnie w Detroit. „Większość najlepszej muzyki wywodzi się właśnie stamtąd” – chwali się Andrew, ale trudno się z nim nie zgodzić. To tamto miejsce jest kolebką wielu gatunków muzyki. Z pewnością to nie pozostało bez wpływu na gust i zamiłowanie małego Cohena – postanowił parać się trudnym zawodem muzyka. Twierdzi, że największą inspirację czerpie z utworów Smokeya Robinsona czy Curtisa Mayfielda – nie kłamie, a dowód na to zawarł na swoim albumie, który wywołał ostatnimi czasy spore zamieszanie. Sam szef Stones Throw opowiada, że kiedy pierwszy raz zaprezentowano mu dwa numery wykonane przez Mayera, pomyślał, że ktoś robi sobie z niego jaja puszczając jakieś stare, zapomniane szlagiery. Nie mógł uwierzyć, kiedy wyjaśniono mu, że to zupełnie nowe nagrania, a do tego koleś, który w nich śpiewa sam dograł wszystkie chórki, instrumenty oraz napisał muzykę i teksty. Drugi szok przeżył, kiedy poznał osobiście wykonawcę. Przecież tego nie mógł śpiewać biały młodzieniaszek wyglądający jakby dopiero co wrócił ze spotkania studenckiego bractwa! A jednak, ten nerd to właśnie Mayer Hawthorne. Ten, który może nie ma wokalu jak Jamie Lidell i najlepszych produkcji na świecie, a jednak plasuje się w czołówce najfajniejszych soulowych wokalistów. Ten sam, który przynależy do hip hopowego składu Athletic Mic League. Niezłe zaskoczenie, a jeszcze większe, że tą jedną płytą potrafił podbić serca i porwać za sobą tłumy fanów (a przede wszystkim fanek!). To tylko dowód na to, że w cenie wcale nie są elektroniczne rzężenia, trzaski, szumy i cyzelowane brzmienie tylko zwyczajne, lekkie i urokliwe piosenki z chwytliwym refrenem. W roku 2009 to z pewnością najlepszy i najbardziej intrygujący debiut.

Małe zaniedbanie

Listopad zamknięty z liczbą czterech postów - takiej posuchy nie było tu dawno. Wszystko przez notoryczny brak czasu spowodowany studiami. Ale to tylko bloga tak zaniedbuje, bo jeśli idzie o muzykę to staram się wciąż być na bieżąco i na tyle, na ile pozwala budżet zaopatrywać się w co ciekawsze kąski. Dzisiejszy dzień, prócz uczelnianej roboty (pomijam na tym blogu), spędzam pod znakiem recenzji. Pisze i zaległe, i nowe recenzje na portal muzikanova.pl; będzie o ciekawych albumach, więc zapraszam do czytania - stosowne info zamieszczę, kiedy wszystko zawiśnie, gzie trzeba:)
Z przemyśleń własnych, nie sądziłem, że to się kiedyś stanie, a jednak. Wszystkich, łącznie ze mną, ogarnął hawthorne'owski szał. Dlaczego to takie dziwne? A no dlatego, że płyta Mayera wcale nie jest rzeczą wybitną, żadne wielkie dzieło deklasujące konkurencje. To po prostu bardzo dobry album, który przyjemnie się słucha - i tylko tyle, a w zasadzie aż tyle starczy, by wywołał ogromne zamieszanie. Wkrótce recenzja.
Zaopatrzyłem się ostatnio również w dwie hajpowe płyty. Pierwsza to nowe dziełko Dizzee'ego Rascala, który zmienił barwy z mrocznego grimowca na wielbiciela klubowych rytmów, a druga to debiut Kid Cudiego - kolesia, który nieźle mnie zaskoczył. Teksty niedługo powinny być gotowe. Jednak, to co mnie zastanawia to postawa tego pierwszego, który przecież tak niedawno naśmiewał się i beształ tę samą stylistykę, w której obraca się teraz. WTF, ja się pytam? Inna rzecz, że 'Tongue'n'Cheek to bardzo dobre wydawnictwo i nawet Tiesto, który najpierw mnie zszokował swoją obecnością, pokazał że poza tandetą coś tam jeszcze innego umie zrobić.
W najbliższym czasie - o ile wszystko pięknie poszło - ukaże się mój debiut w roli zadawacza pytań. Na razie nic nie zdradzam, jak będzie - to się pochwalę ;)
Póki co wracam do odsłuchiwania kolejnych albumów, bo nazbierała się ich ładna ilość, a i mnie jakaś wena najszła. Brakowało mi tego pisania, muszę się w grudniu bardziej zatroszczyć o tego bloga, żeby pozdmuchiwać ten kurz, co się nagromadził